Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

We dworze ruszyło się wszystko, zamęt powstał. Zebrzydowski nie ochłonąwszy jeszcze z gniewu, drżący wskoczył na siodło i jak nieprzytomny popędził ulicą, a czeladź nieodstępna za nim.
Przez cały dzień potem gawiedź uliczna stała dokoła kamienicy przypatrując się jak ją ludzie Zebrzydowskiego burzyli niemal. Starano się spełnić ściśle rozkazy pana i przejść nawet jego wolę gorliwością. Sypały się więc szyby, łamały drzwi, burzono ogrodzenia, a dwór niedawno jeszcze pokaźny, czysty, piękny, wyglądał jak pustka po najeździe nieprzyjaciela.
W takim stanie objął ją burgrabia, gdy w nocy ostatni wóz pełen desek, obdartych rynien i ladajakiego łomu z podwórza wyciągał.
Tegoż wieczora, w maleńkiem kółku królewskiem, O. Bernard składając ręce i podnosząc oczy ku niebu, pocichu opisywał jak niewdzięcznie znalazł się wojewoda względem swego dobroczyńcy i ze zgrozą powtarzał słowa jego świętokradzkiej odgróżki.
— Ja się wyniosę z kamienicy, ale król się z tego królestwa wynosić będzie musiał.
Zygmunt, jak zawsze, pozostał napozór nieczułym i nie odparł ani słowa. Z tą krwią zimną, którą miał za atrybut konieczny królewskiego majestatu, znosił on wszystko w swem życiu. Nie zapominał nigdy, ale się też gniewał i unosił tak