Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

westchnął. — Nie kłamię, ale częstokroć dzień cały o surowej rzepie bez soli spędzać mi przyszło. Ofiarowałem to wprawdzie jako post Panu Bogu i różnym patronom, ale mi się nikt nie wywdzięczył.
Rotmistrz zwolna już dobywał sakwy.
— Mam litość nad wami — rzekł — ale czas mój Gubiato, abyś się ustatkował, czas wielki.
— Rotmistrzu, miłościwy panie — przerwał litwin. — Nikt nademnie stateczniejszym nie może być. Nie mam za co dokazywać, a we wszystkich tu browarach podły naród, ani darmo, ani na borg nie dadzą kropli. Zaś przyjaciół, którzyby mi odpłacili to co ja z nimi przepiłem, odszukać nie mogę. Czas rekollekcyi przyszedł dla nieszczęśliwego Gubiaty.
Na stole przed nim leżały już talary, które mu Bajbuza przez litość dał znowu, patrzał na nie okiem pożądliwem, ale razem ostrożnem.
— Serce wasze litośne jest — rzekł — ale co mnie po tej garszteczce grosza, to się pochłonie po długim poście i spragnieniu. Gdybyście miłość wasza chcieli mnie znowu do dworu swego na jurgielt wziąć, służyłbym jak… lew!
Rotmistrz się zwrócił ku niemu.
— Chociaż z ciebie nietylko żołnierz lichy, ale ciura nawet niedobry, a no, gdy na wojnę będę iść, wezmę cię, ale tylko na wojnę.
— Ba! — odparł Gubiata krzywiąc się i cho-