wiedzi różnej, ale rotmistrz nie chadzał tam, gdzie się to mogło przygodzić. Zbóje też prości, bodaj najśmielsi, na takiego olbrzyma i siłacza, dobrze uzbrojonego, niełatwoby się porwali.
Nie mieściło się to w głowie Szczypiorowi, lecz gdy sam na sam próbował badać, Bajbuza się niecierpliwił i usta mu zamykał.
— Cóż ty u licha mnie sekujesz tą inkwizycyą? — wołał — ja sam nie wiem dobrze jak się to stało. Jeden mnie uderzył zaraz w ramię, drugi w łeb, oszołomił… padłem…
Najdziwniejszem zaś z tego było, że gdy wedle własnego opowiadania, padł i przytomność utracił, zbóje mogli go bezkarnie obedrzeć, tymczasem ani pieniędzy, ani oręża, ani najmniejszego strzępka nie brakło.
Bajbuza to tłumaczył, że ktoś zbójów musiał spłoszyć, lecz gdyby tak było, zarazby rannego zobaczył i ratował, nie dałby mu tak długo we krwi się pławić, aż nadeszli viertelnicy i otrzeźwiwszy go, wzięli na nosze niosąc do dworku.
Takich niejasnych w tem rzeczy było wiele. Rotmistrz na pytania, niecierpliwie się zżymając odpowiadał.
— Nic nie pamiętam! Kat ich wie! Daj mi pokój!
Szczypior w końcu doszedł do tego przekonania, że w tem tkwiła jakaś tajemnica.
Rotmistrz burdy popełnić, ani się dać w nią
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.