Leszczakowska, która o swego wychowanka tak się lękała jakby on jeszcze niedoświadczonym był wyrostkiem, poczęła mu zalecać, aby warchołów unikał.
— Wszyscy mówią — stękała — że tam się straszne gotują rzeczy.
— Byle nie wojna! — westchnął Bajbuza. — Nie mam ci ni brata, ni swata, ale gdyby przyszło na swoich iść z szablą dobytą, zdawałoby mi się, że rodzonych morduję. O Jezu miłosierny.
Z takiemi myślami wyruszył rotmistrz z domu. Kawał dobry drogi prawie się z nikim nie spotykał i nie mówił, ale na większym gościńcu zaczęło być gęsto od ludzi.
Szlachta ciągnęła nie jak na sejm, albo na pospolity zjazd, ale niemal jak na wojnę. Niektórzy możniejsi jechali we dwadzieścia i pięćdziesiąt koni i zbrojnych hajduków lub hussarzy.
Po sejmach się od lat wielu, dla tego swego niespokoju ducha włócząc Bajbuza, na dworze Zamojskiego mnóstwo ludzi poznał. A że gościnnym był i schodzili się do niego chętnie znani i nieznani, nabył takiej wziętości, do której się i dziwaczne nazwisko przyczyniało, iż mało go kto nie znał.
A znali go i z tego, że chorował na dobro i miłość rzeczypospolitej, że jej służył, a nigdy żadnej nagrody, żadnego urzędu nie przyjął.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.