Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

Były to owe czasy, gdy jeden naprzykład Opaliński Łukasz umiał sobie piętnaście starostw wyprosić, więc ten co służył ciągle a żadnego nie chciał, rósł w oczach szlachty.
Zwali go, śmiejąc się, Katonem.
Na gościńcu jak się tylko mijać począł, zatrzymywano go ciągle.
Niezmiernie rozogniona szlachta ciągnęła do Stężycy, gotowa królowi, gdyby wszystkich jej wymagań nie zaspokoił, wypowiedzieć posłuszeństwo, wydać wojnę, ogłosić kaptur i nową elekcyę.
Krzyczano publicznie, że tak a nieinaczej być musi.
Dnia jednego w małej mieścinie na noclegu już tak wszystkie gospody znalazł zajęte Bajbuza, że gotów był na rynku namiot kazać rozbijać.
Wtem z poblizkiego domu wyszedł szlachcic lat średnich, skromnie ubrany, niepoczesny wcale, w szarej opończy, a rotmistrz w nim poznał Piotra Smolika.
Kto bo go naówczas nie znał.
Jak Stańczyk był za Zygmuntów słynny z dowcipu, tak teraz Smolik, rodzaj ubogiego Diogenesa, który od nikogo nic nie potrzebując, prawdę wszystkim mówił. A było go pełno wszędzie. Wchodził do największych panów nie kłaniając się zbyt nizko, a ubiegano się za nim, tak zdrowe zdanie miał, które zawsze tak przystroił,