— Palnę po łbie pana brata — odparł Stanisław — nie moja wina, że między rokoszan wlazł.
Spojrzał Smolik na Bajbuzę.
— Co wy na to?
— Ja? ja? — zawarczał rotmistrz — niech Bóg uchowa i nie dopuści, aby do tego przyszło. Takich Pękosławskich znalazłoby się wielu więcej… i braciaby się mieli zabijać dla…
— Dlatego, że król Zebrzydowskiego wyrugował z uzurpowanej kamienicy! — dodał śmiejąc się Smolik. — Tak powiedzą głupcy.
Nawpół żartując, wpół bolejąc siedli za stół do wieczerzy, przy której Smolik, choć o smutnych mówił konjukturach, zachował wesołe ciągle usposobienie.
— Szczęśliwiście — westchnął Bajbuza — bo was ten zamęt nie pozbawia spokoju umysłu i nie karmi goryczą.
— A coby pomogło, gdybym płakał! — odparł pan Piotr. — Śmiechem człowiek prędzej ludzi naprowadzi niż gniewem i fukaniem, ja też wszystko w śmiech obracam, aby nie płakać.
— Cóż wy myślicie? co się stanie? — niespokojny wtrącił znów Bajbuza.
— Na burzę się wielką zebrało — mruknął Smolik — bywa z takich wielkich chmur mały deszcz, ale też i obrywają się one a niszczą? Kto tu zgadnie co nas czeka.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.