Z jednej strony król, pan Wolski, Bobola, Myszkowski, O. Bernard, Jezuici, a z drugiej Stadnicki Djabeł, Herburt, co go Szczęsnym zową, a złymby go przystało, Pękosławski Prokop i co było warchołów. Sam Zebrzydowski za kilku stanie.
— A Żółkiewski? — westchnął rotmistrz — bo on w mych oczach następcą hetmana jako rycerza, gdy wojewoda zastępuje go jako statysta.
Smolik głowę w ramiona zanurzył (był to ruch mu własny, gdy miał czem bryznąć).
— Żółkiewski musi iść z Zebrzydowskim, boć dwie rodzone sobie Herburtowny mają, a wojewoda statystą… takim jak i ja. Pierwszemu nie dadzą Potoccy zastąpić Zamojskiego, drugi nie potrafi nikogo… Ale ja na komedye patrzeć lubię — dodał Smolik — a tu się nam ucieszna gotuje. Kto lepiej zagra przyklaśniemy, a wszystkim aktorom rzeczpospolita zapłacić musi!
Oj zapłaci! zapłaci!
— Byle bez krwi się obeszło?
— Hm? — wtrącił Smolik — a toć waszmość czytał pewnie, że gdy u greków grano teatrum, kozła bito na ofiarę… Ktoś tu i u nas nim musi być.
Mało nie do północy gwarząc tak przesiedzieli. Smolik drwił i żartował, ale wzdychał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.