Nie dojeżdżając rotmistrz stanął w lesie obozem koniom odpocząć.
Sam był, a na duszy mu niewymownie stało się ciężko. Musiał sobie powtarzać dla uspokojenia sumienia, iż Żółkiewski przecież w tym obozie się miał znajdować.
Noc była wiosenna ale chłodna, księżyc w pełni, las liście puszczać zaczynał. Nietylko Bajbuza, ale wielu jemu podobnych pod noc do Stężycy nie chcąc ciągnąć, namioty tu porozbijało. Nad gościńcem paliły się ogniska, pasły konie.
Rotmistrz wyszedł nade drogę, którą i teraz bezprzestannie jezdni i wozy ciągnęły. Stał tak spoglądając na to obozowisko, które mu czasy wojenne, lepsze przypomniało, gdy duży wóz kryty się zbliżył, rosłemi końmi ciągniony.
Na wozie w czarnych sukniach, w czapkach z kun charakterystycznych siedzieli dwaj duchowni. Jeden z nich bladej twarzy, z krótko postrzyżoną bródką, różaniec w ręku trzymał i modlił się cały zatopiony w Bogu.
Księżyc oświecał wóz tak jasno, iż w jednym łatwo poznał Bajbuza dawno już niewidzianego księdza Skargę.
Było to dla niego tak pożądanem zjawiskiem, iż nie mógł się powstrzymać, aby do wozu się zbliżywszy nie pozdrowił go po chrześciańsku.
Skarga się żywo przeżegnał i pochylając przypatrywał stojącemu nad drogą.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.