— Nigdy regalistą nie byłem, na dworze nigdy nie gościłem, królam jeno zdala widział, o żadną łaskę nigdy się nie starałem, bo jej nie potrzebuję. Chleba z łaski Bożej mam dosyć, i z drugimi go jeszcze dzielić mogę, ale do wojny z bracią i do wywrotu wszelkiego ładu, którego u nas niema nadto, nie chcę pomagać.
Szydersko się począł śmiać Ponętowski.
— Bez urazy, mości rotmistrzu — zawołał — cóż to za wielka ta pomoc wasza i jakie ona znaczenie mieć może?
— Ja też jej nie przeceniam — rzekł Bajbuza. — Postawić mogę stu kopijników i moim sumptem ich utrzymywać, ale moich stu za drugich trzechset nie dam. O kilka tysięcy złotych dla rzeczypospolitej mi nietrudno, bo jej do ostatniej koszuli oddać gotówem wszystko. Małe to są i drobne ofiary, ale każdy z nas, wedle przemożności.
To mówiąc i już nie patrząc na zmięszanego nieco Ponętowskiego, dorzucił na pożegnanie.
— Przebaczyć proszę, panie wojewodo, żem się mu narzucił objaśnienia żądając. Człowiek musi wiedzieć dokąd idzie.
— No i cóż myślicie teraz? — zapytał Zebrzydowski, któremu kopijników żal było utracić i wpływu, jaki rotmistrz na rycerstwo wywierał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/021
Ta strona została uwierzytelniona.