dością, jaką mu dawało bezpieczeństwo, iż nareście znalazł drogę pewną.
— Panie hetmanie, ja z wami, ja i sto kopijników moich.
— Bóg zapłać — z uśmiechem poważnym rzekł Żółkiewski. — Kopijnikom a jeszcze więcej wam rad będę, ale nie opuszczajcie ani Lublina, ani koła. Chcę, abyście świadkami byli tego, co tu się dziać będzie, bo waszym słowom zawierzyć mogę, gdy inni mi nieprawdę powiedzą, rzecz albo rozedmą, lub skurczą.
W tej chwili jeszcze was nie tak pilno potrzebuję, ordynans więc mój, pozostańcie tu, dopóki się to burzliwe koło nie skończy. Natychmiast potem w Warszawie się łączcie ze mną. Po tem, co Radziwiłł wyzionął z siebie, już nic nie pozostało, tylko karków zuchwałych ugiąć orężem. Przybywaj więc, ale dobądźcie tu do ostatka.
Tak rozstali się, a Bajbuza pełen otuchy, wesół i rad, że się niepewność dręcząca go skończyła, pośpieszył do domu. Teraz już mu pilno było tylko Szczypiora z kopijnikami doczekać, bo czuł, że obrady w kole nie potrwają długo.
Nie uszło to bacznych oczów wielu, że się do Żółkiewskiego przyłączył, ale gdy go nazajutrz ujrzano znowu miejsce swe zajmującego w kole, sądzili wszyscy, iż rozmyślił się i pozostał przy Zebrzydowskim. Ten prawie go był pewnym.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.