Tymczasem się trafiło tak, że gdy on jedną drogą wyjeżdżał po Szczypiora, on nieco bliższą stanął w Lublinie.
Bajbuza wybiegł przeciwko niemu oszalały.
— O toś mnie wybawił! — krzyknął — niech ludzie spoczywają, my chwili nie mamy do stracenia, ciągnąć musimy.
Na zapytanie: Dokąd? Bajbuza nie odpowiedział, dał mu znak i weszli do izby.
— Jużem o kopijników spokojny — zawołał powtóre ściskając Szczypiora — a Spytkowa?
— Na mnie się zdajcie — rzekł chorąży — nie zostawiłem jej bez ochrony. Ani Rożkowi, ani Przygodzkiemu nie mogłem zlecić nadzoru, alem ludzi wybrał, a nad nimi postawiłem Korabiaka, którego znacie. Na wojnę dla krótszej nogi się nie zdał, ale w domu, choćby od Tatarów, potrafi obronić.
— Dobryś wybór uczynił — rzekł rotmistrz — choć Korabiakby i przy obozie naszym nie był zbyteczny, ale my się bez niego obejdziemy.
Będą cię li tu pytać ludzie, dokąd idziemy, mów, że niepewna rzecz, do kogo my się przyłączymy, tak aby sądzili, że z nimi idziemy, ale ja z wojewodą nie pójdę.
— A z kimże? — zapytał zdziwiony Szczypior — zwaliście go sami spadkobiercą Zamojskiego?...
— Tak jest, lecz znalazł się bliższy — dodał
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/041
Ta strona została uwierzytelniona.