wlokły się regimenta milcząco, ponuro, a Bajbuza w małej gromadce swoich osobno szedł, więcej się przypatrując drugim, niż zbliżając do nich.
U boku tylko hetmana miał dawnych znajomych, którzy go z jednej strony znali jako odważnego i doskonałego dowódzcę, z drugiej, o czem nawet głośniej było, jako nieco postrzelonego człowieka, który prawdy szukał, z sumieniem miał nieustannie do czynienia, surowy obyczaj zachowywał jak mnich, a dla rzeczypospolitej swej krew i mienie gotów był poświęcić.
— A! Bajbuza! Bajbuza! — powtarzano z przekąsem. — Rotmistrz, co z kopijnikami na własnym koszcie staje, gdzie tylko o wojnie zasłyszy i o żołd się nigdy nie upomina, do żadnego związku naszego nie chce należeć, a w głowie ma pstro!
— Pstro! pstro! — mówili drudzy — a mimo to człowiek rozumny. Hetman Zamojski cenił go bardzo wysoko. Dziwak toć prawda, ale dobrze mu dziwaczyć, bo ma słyszę grosza dużo, a na siebie go nie wyda.
— Hę! Bajbuza! — wyśmiewali się inni, nazwisko dziwnie brzmiące wyszydzając. — Powinien sobie za kapelana wziąć księdza Kapustę, a za chorążego Bandurę.
— Chorążym u niego Szczypior — poprawiał ktoś z boku — a chorągiew w takim ładzie i dostatku, jak żadna druga. Dla ludzi ostry gdzie
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.