róbmy konkluzyę rokoszu, kaptur ogłosić, nową elekcyę...
Ciągnęło się nudnie w Wiślicy, gdy dnia jednego Bajbuza poszedł do namiotu Żółkiewskiego.
— Chciałem prosić miłości waszej — odezwał się — jam tu tak dalece niepotrzebny, kopijników moich zostawiam, pp. senatorowie znowu jadą do rokoszan, pozwólcie mi im towarzyszyć, niech zobaczę co się tam święci.
Hetman się rozśmiał.
— Abyście się nie dali nawrócić szwagrowi mojemu! — odparł.
— O to obawy niema — otworzyście rzekł Bajbuza. — Mnie i tu i tam nie wydają się roboty udatnemi, ale widzieć je... od tegom człowiek grzeszny!
Wziąwszy tylko dwóch z sobą najlepszych czeladzi, przyłączył się do orszaku senatorów Bajbuza, a że mu wojewoda ziem ruskich Goślicki znany był, z nim ruszył pod Sandomierz.
Tu żałował może iż pojechał, bo do widzenia nowego nie było nic, tylko trochę rozrosła Stężyca. Ci sami ludzie, krzyki, zuchwalstwo i ciżba niesforna.
Gdy się senatorowie od króla ukazali, a poznano ich, zaraz na wjeździe o mało nie ciskano błotem. Podnosiły się groźno pięście, krzyczano za nimi: Lizuny królewskie... błyskały szable
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.