Z Pękosławskim tym pewnie tysiące równie myślało. W szeregach przejeżdżający Bajbuza słyszał mruczących.
— Na swoich nam iść każą! dla ich kłótni, że się jednemu chciało krzesła, drugiemu laski, jurgieltu albo starostwa, a nie dano im, my się zabijać mamy? brat brata!
— Nie będziemy się bić! — wołał rzeźko drugi — niech się sobie kłócą i godzą, ja tam rodzonego mam... mają ich drudzy. Gdy przyjdzie do rozprawy a zatrąbią, staniemy i nie pójdziemy.
— A jak z dział do nas każe walić wojewoda? — wtrącił ktoś z boku.
Nastąpiło milczenie smętne.
Weselszy z ciurów wtrącił.
— Co wam głowy boleć mają o to, czego jeszcze niema i nigdy może nie będzie. Na to czas jeszcze i rozmyślać i stanowić.
Ja też z Andruszkąbym się nierad na polu spotkał.
— Ale bo nie pójdziemy — krzyczał inny — na swoich nie pójdziemy. Król ma na to niemców, szwedów, szlązaków, ja nie wiem, może i węgrów, niech tych popchnie.
— Aha! — zaśmiał się inny — i my z boku będziemy spokojnie patrzyli, jak te pludry, lancknechty naszych braci mordować będą. To także miła sprawa!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.