Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/088

Ta strona została uwierzytelniona.

Na krótki czas widok tego wojska, które jesienne promienie słońca ozłacały i opromieniały jakimś blaskiem i świetnością, które w dumę wprawiały, rozweselił żołnierzy. W niektórych pułkach zanucono Bogarodzicę, inne jechały milczące. Twarze się zaczęły okrywać chmurami, choć na niebie ich nie było i dzień był cudownie piękny, a powietrze jesienne, jakby do pochodu stworzone. Ale każdy spoglądając przed siebie widział tam w sinej dalej jakby widmo obozu braterskiego, któremu Zebrzydowski dowodził.
Z tej niechęci do rozlewu krwi bratniej rodziły się mimowoli wątpliwości, miał-li król słuszność, czy ci, co swobód odwiecznych narodu bronili?
Kto tu walkę podżegał?
Dyssydenci, myśleli jedni, OO. Jezuici, szemrali drudzy. Tuż za królem konno jechało ich kilku nieodstępnych, a wśród tych, co sukni zakonnej nie mieli, pokazywano palcami przywiązanych i posłusznych zakonowi.
Gdy ci, co najmniej myśleć byli nawykli i ważyć czynności swoje, teraz zaczynali rachować się z sumieniem, cóż dopiero dziać się musiało z takim marzycielem jak Bajbuza, który przez życie całe z sobą walczył, drogi szukając prawej, a wątpiąc czy ją znalazł?
Przysłuchiwał się pilno każdemu szmerowi,