Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

stę wcale, lecz pamięć doskonała dozwalała powtórzyć co mu zwierzono, nie zmieniając ani słowa.
W mgnieniu oka, konia nie oszczędzając, puścił się jak strzała ku miejscu, w którem po namiotach i chorągwi łatwo się było wodzów domyślać.
Stosunkowo do spokojnego jeszcze dosyć obozu króla, w którym przytomność jego była już sama rękojmią porządku, rokoszanów tabor wydał się Gajewskiemu jakby spłoszonym i niezmiernie zburzonym. Zbierano się kupami, wywoływano, biegali ludzie, dawano i odwoływano rozkazy, kłótnie się rozlegały.
Ponieważ zdala już widziano przybiegającego Gajewskiego, wojewoda wyjechał konno kilkadziesiąt kroków naprzeciw niego pod pozorem oglądania obozu.
Poselstwo to widocznie otuchę jakąś znowu wlało w Zebrzydowskiego. Król się wahał. Razem z Radziwiłłem wpadli do namiotu.
Jaką im dać odpowiedź?
Radziwiłł o zgodzie myśleć nie mógł, dał znak ręką, że pójdzie do ostatka... do krańca, do boju, a nic ustąpi.
To podbudziło Zebrzydowskiego. Szło tylko o formę w jaką odpowiedź odmowną ubrać miano.
Gajewski chodził przed namiotem, oblężony