Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

Zapytanie ostateczne wojewody ruskiego wywołało rumieniec na bladą twarz Zygmunta.
Nie ulegało wątpliwości, że po tylu wezwaniach do zgody, które tylko zuchwalstwo zwiększały, ustąpić nie było podobna.
To słowo jednak: wojna, bój, krew, nie mogło przejść przez usta pobożnemu panu. Na krótką chwilę cofnął się do namiotu, padł na kolana, modlił się.
Czekano tymczasem. Senatorowie patrzyli po sobie. Zdania ich były podzielone. Spierano się od rana i jedni utrzymywali, że król nie zawaha się dać hasła do boju, drudzy zaręczali, że cunctator zwlecze jeszcze, a rokoszanie ujdą.
Żółkiewski więcej może znużony głuchą walką jaką już przeciwko niemu prowadzono, leżał pod swoim namiotem.
Nasz Bajbuza niespokojny czekał niedaleko królewskiego na rozstrzygnięcie ostatnie, gotów je zanieść hetmanowi.
Z nim razem dosyć starszyzny wojskowej również niespokojnej o koniec, stało z twarzami, na których najrozmaitsze uczucia czytać było można. W jednych budził się niesmak i znużenie, drudzy zdawali niecierpliwi dobyć raz oręż i skończyć nieznośne targi. Nikt jednak się nie odzywał i nie śmiał wyprzedzać rozstrzygnienia, a ci co po cichu szeptali między sobą, wszyscy byli przeciwko bratniej walce.