Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem wieczór się zaczynał robić, rozpalono mnóstwo pochodni, i ludzie wołali.
— Idą! idą! — A drudzy krzyczeli.
— Zgoda! zgoda!
Kto tu w tym ostatecznym momencie rej wiódł, kto prowadził i kierował tak z jednej strony jak z drugiej, nie można było ani naówczas widzieć, ani później dojść. Coś było w tem wszystkiem, można powiedzieć, opatrznościowego. Popychano Zebrzydowskiego, głuszono go. Konie szły naprzód jakby same. Wszyscy czuli i widzieli, że się zbliżają do miejsca, w którem król stał i w istocie ukazał się Zygmunt we zbroi, konno, z szyszakiem na głowie opasanym koroną, a dokoła niego senatorowie konno też. Wszyscy oni stali w miejscu wcale się nie myśląc na spotkanie Zebrzydowskiego poruszać.
Tymczasem gromadka ta, w której on był z Radziwiłłem, jechała dalej, ale wtem Chodkiewicz krzyknął:
— Stój! zsiadajmy z koni.
Wszyscy też poczęli posłuszni zsiadać, tylko Zebrzydowski się nie ruszał.
Ale ze wszystkich stron krzyczano na niego.
— Zsiadaj!
Stadnicki Adam porwał go za delię i ciągnął.
— Złaź z konia!
Nie mogąc się opierać wojewoda zmuszony, widząc że nie da już nic sprzeczka, skoczył