Bajbuza milczał.
— Nie wiem — rzekł — ale z twarzy Zebrzydowskiego ani Radziwiłła skruchy, żalu, poddania się nie było widać. Gryźli wędzidło pieniąc, a będą-li mogli je zrzucić!...
Zresztą nigdyby do tego nie przyszło, gdyby szlachta gwałtem nie zmusiła, widząc że rzeź nieuchronna. Pchano wojewodę.
Żółkiewski nie mówił nic.
— A wy mości rotmistrzu — odezwał się w końcu — co ze swymi kopijnikami myślicie, gdy ich tu nie będzie król potrzebował?
— Miłościwy panie — westchnął Bajbuza — tak jakoś mimo mej woli zabrnąłem daleko, iż sądzę, że czasby do domu na rozpamiętywanie mych grzechów powrócić.
Ze swobodnego ziemianina stałem się prawie kortezanem; król mi już po dwakroć podkomorstwo jakieś dawać chciał, alem ja się do tego nie zdał. Ludzi przy panu dosyć jest, ja się nie czuję potrzebnym.
— Ja też radbym ztąd daleko być — odparł Żółkiewski — bo żołnierzowi tylko w obozie zdrowo. Panowie Potoccy we trzech na teraz królowi starczą. Ja mam co czynić na kresach.
Cieszę się, że kwarciani samem przybyciem szalę przeważyli, ale dalej gdybym tu pozostał,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.