Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Zostaliśmy sami... nie było co począć... ale na tem nie koniec.
Spojrzał na Radziwiłła, który posępny stał i poruszał ustami tylko, jakby w zębach chciał zgryźć wrogów.
Radziwiłł uchylił w namiocie okienko. Słychać było pod niem głosy pomięszane, wśród których Zebrzydowski rozeznawał znane rotmistrzów swoich. Przypomnienie wczorajszego ich nalegania, oporu, zdrady, oczy mu zapaliło nowym gniewem. Radziwiłł przysłuchiwał się rozmowie ich ze starszyzną kwarcianą, wśród której i nasz rotmistrz Bajbuza się znajdował, wysłany przez Żółkiewskiego. Jeden z dowódzców rokoszowych, mąż pięknej postawy, rycersko wyglądający, strojny wytwornie, wołał głośno.
— Nie czyńcież nam tego sromu, jesteśmy bracią waszą przecie, choć nas zwaśniono. Nie my winni, bośmy nie poczynali. Starszyzna wołała, niech ona odpowiada, imby karki nagiąć i na nich poszukiwać wszystkiego złego.
Nie każcież nam jak ladajakim ciurom w obce wojska składać broni... srom, zakała. Postąpcież po ludzku, po bratersku, złożym za szeregami broń na wozy.
Bajbuza się wyrwał pierwszy.
— Trzeba na to przyzwolenia królewskiego, ja idę natychmiast na zamek, czekajcie mało, nie wątpię że je przyniosę. Żądanie wasze poczciwe,