wichrzyciel gwałtowny, człowiek tak zręczny, powetować zechce i musi.
Nie upłynął dzień ten cały, gdy się to już czuć dało.
Po złożeniu broni, rokoszanie się zaczęli rozchodzić i rozjeżdżać, ale sąsiedzi, znajomi, krewni, mający swoich w wojsku królewskiem nie mogli się nie dowiadywać o nich. Spotykano się na drodze. Następowały zaproszenia pod namioty i do szałasów pod wiechę których wiele obozy otaczało.
Tu się tedy poczęły serca otwierać.
Z rokoszan wielu już klęło wojewodę, ale znaczniejsza część broniła siebie, jego broniąc.
Bajbuza, który na wszystko miał oko baczne, przechadzając się po obozie, przysłuchując, rozmawiając sam z rokoszanami, poczuł w tem potajemną jakąś robotę Zebrzydowskiego.
Zbyt jednostajnie w różnych stronach, z ust różnych powtarzały się dane z góry nauki. Rokoszanie się użalali nad losem wojewody i u niektórych znajdowali posłuch.
Najzabawniejszem ze wszystkiego było, że przechadzający się tak Bajbuza natrafił pod jednym z szałasów znajomego sobie Gubiatę, ze swadą nadzwyczajną broniącego wodza rokoszan, do których nigdy nie należał.
Był to widocznie świeżo zaciągnięty szermierz, który sobie za język zapłacić kazał i nosił się z nim od namiotu do namiotu.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.