Gubiata miał ten dar, że do szlachty drobnej, z której był krwi i kości, umiał mówić jej językiem, jej pojęciami.
Niepostrzeżony w mroku, Bajbuza stał i słuchał. Gubiata grał rokoszanina doskonale.
— A godzi się to mospanowie bracia, abyśmy tak tego wodza naszego w nieszczęściu opuścili? Pośliznęła się noga! Czy on winien temu? Toż go zdrajcy tacy jak Dyabeł i inni opuścili i na łup królowi dali.
Czy to on złego chciał? hę? czy my, co jesteśmy nasieniem narodu i jego najlepszą częścią, ukorzym się tak panom senatorom, żeby im go wydać na męki? Oni go ukrzyżują!
Trzeba, żeby wszystka szlachta i królewskie wojsko też broniło go! nie dopuściło infamii i potępienia. Gdyby mu się było powiodło? hę? dopieroby go na ołtarz nieśli... padł ofiarą...
— Ależ bo winien — zawołał ktoś z boku — winien, niech pokutuje.
— Nie winien! — krzyknął Gubiata. — Chciał dla nas dobrego...
— A narobił licha! pocóż się brał, kiedy nie zdużał!
— Gadaj waszmość zdrów — przerwał Gubiata — onby był na swem postawił, ale go zdradzano na każdym kroku. Zazdrościli mu, że rósł, zlękli się, że on tu całą rzecząpospolitą zawładnie.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.