obudzał sympatyi, pogrom rokoszan nie wydawał się zupełnym. Coś w powietrzu zwiastowało, że ta obrzydliwa domowa wojna skończoną nie była.
Starsi rokoszanie zamiast się garnąć do dworu, aby przejednać i uzyskać przebaczenie, wyraźnie od niego stronili.
Z ziem różnych przychodziły wiadomości, że główni warchołowie zjeżdżali się, radzili, i wcale nie dawali za skończoną.
Tylko zaślepieni dworacy wmawiali w siebie i w króla, iż już nic nie pozostawało tylko rany goić, jakie rokosz zadał.
Wszyscy obwiniali jednego Zebrzydowskiego, chociaż oprócz niego zajadłych rebelizantów było wielu, a ci uszedłszy zawczasu z pod Janowca, nie rozpuszczali swoich oddziałów i na coś się zdawali oczekiwać.
Wedle rozkazu rotmistrz stawił się na zamek do marszałka, który po krótkiem oczekiwaniu do króla go wpuścił. Stał właśnie Zygmunt u stołu i w ręku trzymał bardzo piękny wizerunek młodziuchnego królewicza Władysława, do którego się uśmiechał.
Położył go na stole i siadłszy pozdrowił ręki ruchem Bajbuzę. Zawsze mówienie, zwłaszcza do tych, z którymi się rzadko widywał, przychodziło Zygmuntowi z trudnością. I tym razem rotmistrz oczekiwać musiał, nim cicho się odezwał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.