Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

siebie. Domownicy, dawniej już nawykli do tego burzliwego usposobienia pana, drżeli teraz nie mogąc odgadnąć nigdy, co go wprawi w największą złość i uniesienie, a co pozostanie obojętnem.
Z kolei wszyscy dowódzcy rokoszan, jeśli nie jawnie, to potajemnie przybiegali do niego na rady. Z kolei Herburt, Stadnicki, Pękosławski, Łaszcz Piotr, zięć wojewody, nawet Ostrogski i Radziwiłł skrycie się wciskali na zamek; kto nie chciał być postrzeżonym, przyjeżdżał nocą, stawił konie w podwórcu i uchodził gdy rozedniało.
Częstokroć przybyły poczynał od zajadłej kłótni, od krzyków, któremi się komnaty rozlegały; potem ucichała wrzawa i rozstanie zwykle bywało zgodne i spokojne.
Wojewoda listy i posłów rozsyłał na wszystkie strony, odbierał ich też wiele. W izbie, w której siedział zamknięty, spoczynku nie było ni dniem, ni nocą. Służba się mieniała u drzwi na czatach, nie zasypiając. Wojewodę budzono gdy usnął, bo takie były rozkazy. Wszyscy prawie zaczynali od najgwałtowniejszych wyrzutów, a kończyli na tem, że rokoszu za rozbity i rozwiązany nie uważali.
Zebrzydowski słuchał, nie sprzeciwiał się, popychał drugich. Sam się nie zarzekał współuczestnictwa, lecz na oko chciał, aby się wydawało, że o niczem nie myśli.