mieć cierpliwość, a na tej Bajbuzie nie zbywało. Cochwila oczekiwał, że posłyszy kroki, głosy i że stary Urowiecki przyjdzie go wyswobodzić.
Gdy się to działo z nim, na górze wojewoda wściekły się po swej izbie rzucał odgrażając, gdy Pękosławski, który przed kilku godzinami przybył tu, usłyszawszy o jakiemś zajściu, przybiegł do wojewody.
Ze wszystkich rokoszan tego imienia godnych, którzy się rodzą nimi i umierają, Prokop Pękosławski był ze krwi i kości najczystszym, był nim w każdej dnia godzinie, w każdem położeniu, nie mógł żyć i trwać bez jakiegoś rokoszowania. Rokosz nieustający wiódł w domu, woził go po sąsiedztwie, narzucał najspokojniejszym. I teraz po rozprószeniu pod Janowcem, on był najgłówniejszą sprężyną do odrodzenia rokoszu.
Zastawszy wojewodę w tym stanie rozdrażnienia w jakim go rzadko widywał, Prokop uradował się mocno.
— Mów co się stało?
Dławiąc się i krztusząc Zebrzydowski począł całą historyę swej rozmowy z Bajbuzą, o którym Pękosławski już dawniej słyszał.
— I wziąłeś go? — zapytał w końcu.
— Kazałem zamknąć.
Tu Zebrzydowski tłumaczyć począł, że go znalazł doskonale ze stanem rzeczy oświadomionym i że był człowiekiem niebezpiecznym.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.