— Ściąć go bestyę! — rzekł krótko Pękosławski.
— Niemożna — odparł wojewoda — ma nadto przyjaciół. Będą się mścić na mnie.
— Myślisz go puścić?
— Nie mogę — zawołał Zebrzydowski — niebezpiecznym jest. Jednym takim kretem mniej co ryje pod ziemią, zawsze coś znaczy... Zamknę go.
— Tu? — zapytał Pękosławski.
Oba głowami potrząsali. Zamość był nadto na widoku, ukryć go tu na zamku trudnem się zdawało, a dać o tem mówić wiele, niedobrem było. Zebrzydowski namyślał się.
— Poślij go do Lanckorony — rzekł Pękosławski.
Myśl ta podobała się Zebrzydowskiemu. Wiedział o tem, że dawne stosunki łączyły Bajbuzę z Urowieckim, nie użył go więc do niczego... kazał przywołać węgra Janasza, którego miał zdawna w usługach, i pocichu mu wydał rozkazy.
Gdy w parę godzin potem Urowiecki przyszedł wstawiać się za uwięzionym, Zebrzydowski z tą chytrością, którą czasem się posługiwał, odpowiedział mu zimno.
— Już go niema, wyjechał.
Rotmistrz skłonił się, pewnym będąc, że uwolniono Bajbuzę. Zajrzał do więzienia, w istocie tam go już nie było.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.