odpowiedział, a później zapytany mruknął, że nie ma.
Napróżno mu rotmistrz wmawiał, że ksiądz jakiś być musi, a gdzie jest ksiądz, musi być księga. Potrzeby jej nie rozumiał Bruszka. Papieru zaś i atramentu wręcz grubiańsko odmówił.
Bajbuza się niecierpliwił.
— Czegóż się ty lękasz? — zawołał w końcu z gniewem. — Murów tych półtorałokciowych ci nie rozbiję, nikogo nie widzę, papier sam nie wyleci, a nie mam co robić, choć wściec się!
Nazajutrz jako zajęcie Bruszka ofiarował materyał do strugania strzał, ale więzień go zburczał.
— Z bydlęciem tem — rzekł w duchu — nawet rozmówić się trudno. — Przestał więc nietylko mówić, ale patrzeć na burgrabiego i dawać mu podarki. Dało się to odczuć w jedzeniu zaraz, ale Bajbuzę rozgniewanego na suchy chleb mógł skazać, nie upomniałby się o nic.
Liczył dni niecierpliwie, cochwila, cogodzina oczekując napróżno oswobodzenia, na które w początku bardzo rychło rachował napewno.
Tymczasem upływały tygodnie, a nic się nie zmieniło. Bajbuza tylko począł żółknąć, chudnąć i słabnąć. Powietrze więzienne, którem oddychał, nieodnawiane, ciężkie, duszące, wilgotne, zgniłe, zabijało go powoli. Zrozumiał, że takiem więzieniem można było po pewnym przeciągu czasu
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.