Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

tak zamordować zwolna skazanego na nie, jakby mu toporem głowę ucięto. Duch mógł być krzepkim jak pierwszego dnia, a nawet cierpieniem się podnosić; ciało, w którem mieszkał, stawało się dlań niegościnnem.
Wyprosić lub kupić u Bruszki pozwolenie wyjścia na powietrze, upokarzało go. Nie mogło to przecież trwać długo.
Jednostajność dni następujących po sobie, jak dwie krople wody do siebie podobnych, stawała się sama męczarnią. Bruszka nie dawał z siebie dobyć nic. Pytania obijały się o jego uszy napróżno.
Bajbuza uląkł się wreście znękania, które czuł codzień więcej. Milczenie otaczające było mu niepojętem.
Nikt więc się nie upomniał o niego? nikt nie szukał? nie starał wyswobodzić? Gorzkiemi wyrzutami zaczynał miotać na ludzi, a po namyśle tłumaczył ich, składając wszystko na mściwość niepoczciwego Zebrzydowskiego.
W początkach z rachubą dni szło jako tako, później i z nią się jakoś splątał Bajbuza. Po burgrabi i jego odzieży mógł rozpoznawać niedziele i święta, i postrzegł, że rachunek swój zmylił. Począł więc kreskami na murze upływające dni znaczyć.
Najsilniejszy nawet umysł nie mógł długo przenieść takiej męczarni bezkarnie.