Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

zień widział, że obietnice jego złotych gór nie przebrzmiały bez skutku. Wyszła zadumana.
We dwa dni potem nocą wypuszczony w podwórko ciasne Bajbuza, przez krótką chwilę przechadzać się mógł po niem, pomiędzy murami, nad któremi tylko kawał nieba gwiaździstego powitał z niewysłowionem uczuciem.
Stara czatowała gdzieś za drzwiami, nie dała mu długo oddychać tem czystem, orzeźwiającem powietrzem wieczora. Musiał powrócić nazad do ciasnej swej izby, ale i krótka chwila wytchnienia orzeźwiła go.
Myślał już czyby się całkiem wyswobodzić nie mógł, jeśli Bruszka chorować będzie dłużej?
We dnie teraz czytał modlitwy, o ile mu światło pozwalało... myśli miały się czem zająć.
Lecz cóż znaczyło to opuszczenie okrutne, nielitościwe przez wszystkich? Stara wyciągała chciwie dłonie, otwierała wieczorem drzwi na podwórko, służyła z obawą jakąś razem i chęcią zasłużenia się, ale z niej dobyć, dowiedzieć się czegoś nie było podobna. Jedno tylko nazwisko zamku szepnęła.
Spytana o zdrowie Bruszki potrząsała głową.
— Leży — rzekła — leży — i pokazała na piersi, minę przybierając bardzo smutną.
Najrozmaitsze a najdziwaczniejsze myśli oswobodzenia wiły się po głowie rotmistrza. Mógł siłą opanować klucz, lecz cóżby mu pomogło