Floryańską połączywszy się z chorągwią swoją, którą powitał niemal ze łzami, Bajbuza po mszy świętej i błogosławieństwie, Bogarodzicę kazawszy zaśpiewać, wyjechał w towarzystwie Kalińskiego i Szczypiora.
Czuł się jakby odrodzonym znowu na koń wsiadłszy, z szablą u boku, z koncerzem u nogi, z sahajdakiem na plecach, wśród starych towarzyszów broni.
— Boże mój — zawołał — na coś się i niewola przydała, bom nigdy tak swobody rozkoszy nie czuł, a nią się nie cieszył jako teraz... a już w tem zamknięciu srogiem niejeden raz myśli przychodziły, że mi Bóg nie dozwoli swobodnie oddychać powietrzem tej ziemi.
I łzy miał na powiekach.
W najweselszem usposobieniu, bez pośpiechu zbytniego jechali tak koni nie zamęczając ku Warszawie, a po drodze już dochodziły ich wieści, że król właśnie się sposobił wyjść w pole, bo wszelkie próby porozumienia się rozchwiały, a Zebrzydowski króla już w Zygmuncie znać nie chciał. Siły jego połączone z Radziwiłłowskiemi, Herburtowemi i szlachta z Wielkopolski przez Smoguleckiego ściągnięta, przewyższać miały te, któremi Żółkiewski, Potocki i Chodkiewicz rozporządzali.
Ale regaliści rachowali na to, iż kwarciany żołnierz karniejszy był i stał jeden za wielu rokoszan.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.