Wieczorem jakoś przyszło oddziałowi Bajbuzy do miasta wchodzić, a nikt tego nie przewidywał, że rozchodzący się właśnie sejm, rozjeżdżający senatorowie, ich dwory, kupcy, których do miasta ściągnęło sejmowanie, tak ulice zapełniali, iż wcisnąć się było trudno.
Opóźniło to znacznie na wieczorną godzinę obrachowane przybycie rotmistrza, a Szczypior pomimo najusilniejszych starań z kopijnikami swymi inaczej jak noga za nogą ciągnąć nie mógł, cochwila to ogromnemi wozami, to ściskiem pijanej gawiedzi, to nawet trzodami bydła hamowany w pochodzie.
Wjazd zaś, na który chorąży rachował, że oczy warszawianek i mieszczaństwa ściągnąć powinien, wcale nawet postrzeżonym nie był, tak Warszawa wypróżniająca się zajęta była tymi, których żegnała.
Rotmistrz z Kalińskim, choćby byli mogli pośpieszyć przodem do dworku, nie chcieli Szczypiora z jego kopijnikami zostawiać za sobą.
Szło zaś w ciaśniejszych uliczkach tak opornie i nie bez zatargów i kłótni, że nieustannie stawać musieli, niekiedy siłą wozy rugując i przejście sobie czyniąc. Nigdy żaden z nich Warszawy nie widział tak wzburzonej, tak nabitej ludnością najrozmaitszą, a tak razem rozszalałej i wrzawliwej. Zdawało się jakby coś z rokoszu za murami jej rozkołysanego i tu się czuć dawało.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.