Kaliński, który wprost na zamek jechał, pożegnawszy rotmistrza, nazajutrz mu się obiecał z wiadomościami, których jeszcze tego wieczora spodziewał się podostatkiem przyzbierać.
Na placu, który na obóz dla żołnierzy umyślnie najęty był i przeznaczony, kopijnicy znaleźli wozy nieuprzątnięte w porę i to znowu rozłożenie się opóźniło. Słowem noc nadchodziła już, gdy Szczypior i Bajbuza uznojeni w ostatku do izby weszli, gdzie im wieczerzę zastawiono, i rotmistrz zbroję z piersi zrzuciwszy, rękę wyciągnął, aby okazać, że nią włada jako dawniej i znużenia nie czuje.
— Spoczynek się nam należy — rzekł — zarobiliśmy nań dziś lepiej niż dni innych, bo do Warszawy się dostać było trudno, jakby do twierdzy, której nieprzyjaciel broni; a no, odetchniemy!
Szczypior okna otwierał. Oba byli wesołej myśli. Wtem zdala głucha wrzawa jakaś, dziwna doszła ich uszów.
— Miasto dysze i chrapie — rozśmiał się Bajbuza — sen ma ciężki.
— Ba! — odparł Szczypior — coś to nie na sen patrzy... posłuchajcie!
Oba stanęli w otwartem oknie. Od strony starego miasta i zamku głuche warczenie tłumu, przerywane krzykami słychać było. Szum oprócz
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.