tego i trzask jakiś ponad tę falę głosów zmięszanych się wyrywał.
— Ależ to północ blizko, a ta gawiedź miejska uspokoić się nie może! — zawołał Bajbuza.
— Gawiedź miejska? — podchwycił Szczypior — nie, to chyba poczty jakie i ciury od pańskich dworów burdy wyprawiają; ależ przy królu straże są i marszałek od tego, aby w pobliżu zamku wrzawy takiej nie dopuścił. Cóż to ma znaczyć?
— W istocie niepojęty nieład pod bokiem dworu, pod zamkiem samym.
Mówili jeszcze, gdy na ciemnem niebie w stronie z której wrzawę słychać było, naprzód słabe światło się rozlało szeroko, potem jasny płomień buchnął do góry.
— Gore! gore! — dały się słyszeć krzyki w ulicy.
— Gore!
Gorzało w istocie i pożar już był tak gwałtowny, że wkrótce nawet oddalone ulice czerwonym odblaskiem swym rozjaśnił. Dzwony u fary, u P. Maryi, u Bernardynów i Jezuitów jęczeć poczęły.
Z początku stłumiony ów gwar zmienił się w straszliwy ryk jakby zrozpaczonej ludności. Co żyło wybiegało na ulicę, kupcy uciekali z wozami, które sobie drogę zapierały, ścisk nie dawał ani uchodzić, ani przybiedz na ratunek.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.