Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

szule, na innych obuwie, którego ściągnąć nie umiano.
Wszystkie też te ciała straszliwie i prawie do niepoznania porąbane, pogniecione były i pokaleczone.
Rotmistrz pokilkakroć do namiotów musiał powracać, aby sobie dokładnie miejsce, w którem walka zaszła, przypomnieć. Rozgarniano trupy na kupę pozrzucane. Wtem Bajbuza stanął i krzyknął.
Przed nimi leżał ze straszliwie rozciętą czaszką, z której mózg wylany zastygł na twarzy i szyi, pognieciony kopytami, z kośćmi potrzaskanemi, z piersią zapadłą Spytek.
Włoska jego fizyognomia, mająca w sobie coś właściwego i odznaczającego owego panka na pół zniewieściałego, nie dozwalała się omylić. On to był... Uśmiech ironiczny, nawet wśród męczarni zgonu, ułożył mu się na ustach do niego nawykłych.
Bajbuza stanął niemy... Szczypior popatrzył... zamienili wejrzenie...
— Chodźmy — rzekł chorąży — w istocie on to jest... ale wszystko skończone... Bóg niech będzie litościw duszy jego.
Rotmistrz się nie poruszał.
— Dla mnie to skończonem nie jest — szepnął — ja ciała jego bez pogrzebu, do ogólnego