— Nie wiem — odparł Butler — może właśnie przez zazdrość!
— On! królem! — poruszając ramionami mówił dalej Kazimierz. — Śmieszno pomyśleć o tem.
Butler się wistocie rozśmiał.
— Cóżeś słyszał? ma on jakie nadzieje? groźny jest? — zapytał.
— Najjaśniejszy panie — począł starosta — czasu elekcyi, każdy kompetytor straszny. Nie ma za sobą ludzi, a mogą się zrodzić, jak grzyby, na polu samem. Powieje wiatr. To pewna, że przeszkodą nam będzie.
— I właśnie dlatego nie ustąpię — burknął Kazimierz — ale go to drogo kosztować może. Nikogo nie posłucha.
— Szlachtę mazowiecką, którą zdawna karmi i poi, i różnych wysłańców, co pośpieszyli tu przed elekcyą — mówił Butler — jego dworzanie, Wysocki, Czyrski i inni, zjednali jadłem i napojem. Porozsyłali ich po powiatach. Któż wie gdy przyjdzie do głosowania? Wyrwie się jeden, zahuczy wrzaskliwie, i pociągnie za sobą.
— Cóż tu począć? — zamruczał Kazimierz.
Butler przeszedł się nieco zamyślony po pokoju.
— N. Panie, gdy się senatorowie zjadą, przez nich chyba można coś będzie przedsięwziąć, aby się upamiętał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/046
Ta strona została uwierzytelniona.