który w płomieniach stoi, nie mając kropli wody na ugaszenie pożaru. Bójcie się Boga!
Załamała ręce.
— Nie ja, ale — począł król onieśmielony.
— Wiem, co powiecie — przerwała Bertoni — że was na kolanach o to prosić będą! Pewnie!? Radziby na wasze ramiona zrzucić to brzemię błyskotliwe, złocone, ale nie dla was to, nie dla was.
Puśćcie księcia Karola, każcie się wyposażyć dostatnio, pobudujcie sobie pałac pański, w którymby i dla Bertoni z jej aniołkiem znalazło się pomieszczenie, używajcie swobodnie reszty życia, ale wam! wam! wam — królem być!
Parsknęła śmiechem. Ciemna twarz Jana Kazimierza stanęła w płomieniach: rozgniewał się, zabełkotał cóś, z passyi mówić prawie nie mógł.
— Wam królem być! — powtórzyła Bertoni, rzucając się i wyginając, a rękami powłosku gestykulując w powietrzu — wam królem być!
Rok, dwa, z biedą wielką wytrzymacie może, ale potem! tak złożycie koronę, jak purpurę i kapelusz kardynalski.
Jan Kazimierz rzucił się aż w przeciwną stronę pokoju, jakby chciał uciec od niej: pogoniła za nim.
— Nie gniewajcie się — zawołała — mówię z dobrego serca, wam to się na nic nie zdało, zamęczycie się.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/060
Ta strona została uwierzytelniona.