Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

trząc na dwór, który szyderskiem prychaniem ją witał, wybiegła na kurrytarz.
Strzębosz zrazu chciał pójść za nią; rozmyślił się potem i pozostał, a tuż i król go już wołał do siebie.
Łatwo się było domyśleć, że ta indagacya nastąpić musi, gdyż nawet w najważniejszych stanowczych chwilach życia swojego, Jan Kazimierz się nie mógł powstrzymać od chętki słuchania skandalicznych powiastek, których bez względu na godność swoję od najpośledniejszych ze sług wymagał. Bawiło go to, ale zarazem zbytecznie spoufalało ze służbą i nigdy też karności najmniejszej wśród dworu jego nie było. Niekiedy król uciekać się musiał do najostateczniejszych środków, do własnoręcznego karcenia zuchwałych, ale i to nie na wiele pomagało. Stawiono mu się zuchwale, lekceważono jego powagę. Nigdzie usługa nie była gorszą, niż u niego.
Przywołany Dyzma wszedł śmiało i stanął przed oczekującym nań Kazimierzem, który ciekawemi mierzył go oczyma.
— Cóżeś to ty nabroił? — uśmiechając się, zapytał król — mów mi wszystko... Bertoni przecie córki, jak oka w głowie pilnuje: jakżeś się ty tam potrafił dostać, zbliżyć?
Strzębosz dumał i widać było, że ten examen nie był mu miły.