ra ją nigdy nie opuszczała, przyjęła królewicza Karola.
Czuła się swobodną, gdy on wchodził widocznie zmieszany i przygnębiony. Wymównym nie będąc nigdy, teraz mniej, niż kiedy mógł się zebrać na słów kilka.
Zamruczał zbliżając się o pożegnaniu, o niemiłym wyjeździe z Warszawy.
— W. książęca mość, łatwo mogliście uniknąć przymusu do tej podróży — śmiało odezwała się królowa.
Ks. Karol zaciął usta i odparł prawie gniewnem wejrzeniem.
— Tak — rzekł, zaczynając się już burzyć — ale raz wciągnięty i namówiony na to, abym stanął pomiędzy kandydatami, nie mogę i nie chcę się już cofnąć. Korona ta — dodał — tak dziś jest nieponętną i ciężką będzie do dźwigania, że pożądanie jej, jak męczeństwa, nikomu być za złe wziętem nie może. Z mej strony, mogę zaręczyć w. król. mości, jest to ofiara dla tej Rzeczypospolitej, na której łonie urodzony, czuję się jej dziecięciem. Wszyscy wiedzą, jak ukochałem życie ciche i odosobnione, ale dziś nie o sobie myśleć musimy.
— Nikt lepiej tej ofiary ocenić nie potrafi nade mnie — ceremonialnie poczęła królowa — patrzyłam na to, jak nieboszczyk król miał wiele
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.