śnie zawyrokować, iż Jan Kazimierz, ani mnichem, ani kardynałem nie będzie długo, a gdyby mu się nawet korona dostała, królem nie umrze, bo i tę porzuci.
Płochy ten charakter, zabawianie się rozmowami lekkomyślnemi, towarzystwo najulubieńsze karłów, błaznów, małp i t. p., wyrzucano przyszłemu królowi, gdy ks. Karol, sumienny i poważny, obiecywał siłą charakteru, którego dał dowody, wyrobić na sobie, co chciał.
Na stateczności jego polegać było można.
Obie strony wywlekały z przeszłości czego tylko przeciwko sobie, jako oręża, użyć mogły.
Nazajutrz wiedziano w Nieporęcie, co mówiono wczoraj w Jabłonnie, i nawzajem, a niechęć braci przeciwko sobie rosła. Nie było to już współzawodnictwo kandydatów do korony, ale nieprzyjaźń ludzi, którzy sobie nigdy wzajemnych uraz przebaczyć nie mogli.
Przy takiem usposobieniu obu stron wszelkie pokuszenia się o jakieś porozumienie, przedsiębrane przez Ossolińskiego, Radziwiłła i kilku duchownych, do niczego doprowadzić nie mogły. Rozjątrzenie z każdym dniem rosło, a rozrzutność ks. Karola, który pomimo oszczędności sypał pieniędzmi, spodziewając się Kazimierza niemi zwyciężyć, była najlepszym dowodem nieprzyjaźni wzmożonej do najwyższej potęgi.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.