Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

— N. Panie — mówił mu pocieszająco Dyzma — o elekcyi, prawda, mowy niéma, ale o niej wszyscy myślą: pójdzie potem gładziuteńko.
W tych dniach pierwszych gorący patryotyzm wyścigał się z ofiarami. Marszałek Kazanowski swoimi ludźmi gotów był bronić Warszawy, kanclerz dawał ich także; Radziwiłł na początek stu dragonów i sto piechoty obiecywał, przyczem mu się gorzkie słowo wyrwało:
— Zostawili nasi wozy u Kozaków, bo były naładowane z substancyi chłopów i dlatego chłopom się dostały.
Jan Kazimierz niecierpliwił się temi zwłokami, narzekał na nie, obawiając się, aby Karol z nich nie korzystał. Strzębosz zawsze z dobrą i gęstą miną upewniał, iż nie było się o co troszczyć.
Zwykle słuchał go examinu król we cztery oczy, nie przypuszczając nikogo, z czem i Dyzmie było lepiej, bo swobodniej wodze sobie puszczał, a jednego dnia, widząc niepokój króla, ośmielił się wprost powiedzieć:
— N. Panie, nasza sprawa doskonale stoi; obawiać się niéma o co, królowa jmość ma tam swoich i czuwa pilno.
Zarumienił się mocno król, chciał naprzód wyprzeć się tego sprzymierzenia, lecz pomiarkował, że toby się na nic nie przydało: udał, jakoby puścił to mimo uszu.