Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

sem woń wiosenna kwiatów, na tych, co długo świeżego nie kosztowali powietrza.
Stanął, zapominając o wszystkiem, uśmiechnięty, rozmarzony.
Strzębosz zdala od progu strzelał też oczyma ku swej pani.
Bertoni, która chciałaby była pozostać na straży, musiała zająć się przyjęciem.
Dziewczęta chichotały ciągle, kryjąc się jedna za drugą.
Dopiero po chwili kontemplacyi tego obrazka, jaki miał przed sobą, król, westchnąwszy, usunął się kilka kroków i padł na krzesło.
Z drugiego pokoju, z pomocą sługi, Bertoni niosła na przepysznej tacy srebnej, w złoconym dzbanku wino, w szklannym wodę i kubki. Oprócz tego cukier, cytryny i pomarańcze leżały na misie.
Wszystko to postawiła przed królem, który tymczasem z oczów Bianki nie spuszczał.
— Nie mam czasu — szepnął jej król — niech mi jednę tylko jaką piosnkę zaśpiewa, głos posłyszę.
— Zaśpiewać i zatańcować-by mogła — przerwała Bertoni — ale... czy to pora? Ja się nie przygotowałam. Gdybyście mi byli dali znać!
— Moja Bertoni, pięć minut temu, jam nie wiedział, że to głupstwo zrobię — zaśmiał się