Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

Ossoliński miał położenie za tak niebezpieczne i rozpaczliwe, iż mu rada Sobieskiego, na pozór zuchwała i dziwaczna, nie zdawała się ani śmieszną, ani odrzucenia godną.
— Czyńcie co wam się zda dobrem — rzekł — ale na własną rękę. Probujcie... Ja sobie wiele nie obiecuję, lecz wszystkiego dziś zażywać potrzeba, gdzie nietylko o żywot, ale i o cześć naszę i króla chodzi.
Na tośmy przyszli! z dopustu Bożego — za grzechy nasze! — zamruczał, ręce łamiąc kanclerz.
Młody Sobieski wyszedł z namiotu.
Duszą i ciałem żołnierz, znał już wojsko, ludzi, dowódzców, rozkład obozu i namiotów — tak, że mu noc wiele nie przeszkodziła, natychmiast się puścić w okopy. Po drodze tylko pytał: azali niéma gdzie jeńców tatarskich i czy kto o znaczniejszym z nich nie słyszał?
Nastręczył mu się tu Strzębosz, który i dla własnej ciekawości i dla króla wszędzie pilno sznurkował i rozwiadywał się.
— Są Tatarowie powiązani — odparł Dyzma — na kupę ich zrzucono pośrodku, aby nie pozbiegali, bo ta dzicz zębami łyka rozgryza i pełzając, jak robactwo, się rozłazi.
Ale też ich i żywić nie było warto, a na miejscu im łby ścinać.
— Prowadź mnie — rzekł Sobieski.