Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż tam? Opływają w szczęśliwościach — mówił Jan Kazimierz — ten podkanclerzy to się w czepku rodził. Taka kobieta! ale że też ona go sobie wybrać mogła?
— Hm — odezwał się młody dworak — kto wie, czy już tego nie żałuje.
Król aż przyskoczył do niego zjęty wielką ciekawością.
— Co? co?
Milczał z początku Tyzenhaus, ale w końcu natarczywemu naleganiu uległ.
— Podkanclerzy tyran — rzekł — chce się już tam rządzić na cudzych śmieciach jak szara gęś. Pani ma słuszność, że pragnie swą wolę utrzymać; wszystko to jest jej.
— A pewnie! — zawołał król z zapałem. — On jej nie przyniósł nic ani na zawinięcie palca. To hołysz! ale dam ja mu tam despotę grać!
Pogroził palcem.
— N. Panie, najlepiej się w to nie mieszać; małżeństwo się poswarzy i pogodzi — szepnął Tyzenhaus.
— Trzeba jej było tego podkanclerzego! — podchwycił król — Zgaga... pozbyć się go nie można. Utrapione z nim będzie życie miała. Perswadowałem, on jakiegoś inkluza czy czarów zażył. Toć-to synowie z pierwszego małżeństwa dorastają, a to pani świeża jak różyczka.