Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co? co? — zakrzyknął.
Snarski, powoli cedząc wyrazy, poraz wtóry toż samo wypowiedział i nie czekając dalszych rozpraw, wyszedł, drzwi za sobą zamykając.
Obelżywą tą odprawą, jak piorunem rażony, Tyzenhauz stał długo, niewiedząc co ma począć.
Iść przebojem nie mógł; przyjąć takie zuchwałe wyznanie — nie godziło mu się: stracił na chwilę głowę i wyszedł z pałacu krokiem powolnym — sam nie wiedząc, co począć ma.
Do zwiększenia jego rozdraźnienia przyczynić się i to musiało, że dworactwo i służba podkanclerzego, która musiała być zawiadomioną o tem, co zajść miało, wejrzeniem i śmieszkiem urągliwym jak przez rózgi przechodzącego przeprowadzała Tyzenhauza, który, do bramy się dostawszy, wolnym umyślnie krokiem — był już wściekły.
W tej pierwszej chwili, pewna, że gdyby mu się nawinął Radziejowski, byłby się, szabli dobywszy, rzucił na niego.
Skarżyć się królowi i wciągnąć go w tę sprawę, która musiała być dla niego nieprzyjemną — nie godziło mu się. Nie chciał nawet zaraz na zamek powrócić, dopóki-by się nie rozmyślił, nie poradził — ażeby się nie zdradzić i z gniewem i z obelgą jaką mu uczyniono.
Pobiegł do przyjaciół swych Litwinów, a trafił