gniewu gwałtowny, łatwo potem ostygał i obojętniał — otyle Marya Ludwika pamięć najmniejszej obrazy zachowywała długo, nie traciła jej nigdy.
Tyzenhauzowi nie pozostało nic, tylko, samemu sobie zostawionemu, radzić jak umiał, a młodość i gorący temperament popchnęły go za daleko.
Czatował tylko na to, aby mógł podkanclerzego, przybywającego na zamek, pochwycić. Nie długo na to czekał; nazajutrz rano, niezmiernie czynny, Radziejowski wysiadał z kolebki i miał się udać do królowej, gdy Tyzenhauz, chwyciwszy dwa nabite pistolety już przygotowane, poskoczył przeciwko niemu.
Podkanclerzy, zobaczywszy go zabiegającego sobie drogę, rozognionego, z pistoletami w ręku, zrazu postrzału się musiał ulęknąć i zwrócił się, czy za nim nie szedł kto ze służby. Wtem Tyzenhauz przypadł tuż blizko.
— Panie podkanclerzy, jestem tak dobry szlachcic jak i wy, nie mogę ścierpieć obrazy honoru. Przez sługę mi dom swój wypowiedzieliście... musicie się bić ze mną!
Nim Radziejowski zebrał się na odpowiedź — nadbiegło dwóch jego dworzan, którzy, widząc młodego pokojowca z pistoletami godzącego na pana, chcieli się już rzucić na niego, gdy Tyzenhauz podniósłszy pistolet do góry, krzyknął:
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.