Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nowego! — podchwyciła podkanclerzyna — niéma nic; życie się wlecze jak szło, coraz tylko nieznośniejszem się stając. Każdego dnia muszę cierpieć urągowiska, wymówki, pogróżki, lekceważenia... chociaż najmniejszego do nich nie daję powodu. Łzy wypłakałam, cierpliwość się wyczerpała — gniew i oburzenie biorą górę... Nie — nie! ja z nim żyć nie mogę... nie będę.
Król dał znak naglący, aby mówiła ciszej, zasępił się mocno.
— Niewymowna to boleść dla mnie słyszeć o tem pani postanowieniu, i to właśnie w chwili, gdy ja jej pomocą być nie mogę. Lecz zaklinam, zastanów się — czas i pora wiele znaczą. Wprawdzie — będzie on zmuszonym mi towarzyszyć — ale pod wszystkiemi względami rzecz trudna do wykonania. Mogą być straty nieobliczone.
— Straty! — przerwała Radziejowska — ale ja je za nic ważę! życie i cześć moję ratuję. Niewolnicą być nie mogę... Mam braci...
— Nawet przy ich pomocy — rzecz do wykonania trudna — odezwał się Jan Kazimierz — ale tu dłuższej o tem rozmowy prowadzić nie podobna. Jutro... u księżny — wskazał Sapieżynę, gdybym powracając z obozu ją zastał.
Podkanclerzyna z wdzięcznością pokłoniła się bardzo nizko, a król, na którego przedłużoną nieco rozmowę już zwracano oczy, natychmiast