Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

srokatym koniu z dżerydem ścierać się począł z ogromnego wzrostu wojakiem już nie młodym, który na niego gwałtownie się puścił z gołą szablą tylko i szczęśliwie go impetem na ziemię obalił tak, że głową ku Tatarom się przewrócił.
Wśród dziczy krzyk i wisk się dał słyszeć okrutny i ze wszystkich stron z zarośli poczęli się wymykać na pomszczenie zabitego jezdni, jak z uzbrojenia widać było, znaczniejsi Murzowie i dowódzcy. Ale i tym się nie szczęściło, bo ich kilku pochwycono, kilku raniono i zabito.
Coraz większe wrzaski od strony tatarskiej się wszczęły, i już nie pojedyńczo, ale szeregami wysuneli się na wojsko wprost, i to na lewe zaraz skrzydło, według zwyczaju, dlatego, że im z łuków wygodniej strzelać z tej strony.
Wojsko stało jeszcze, jak rozkazano murem, tylko wiatr zerwawszy się chorągwiami nad niem szeleścił. Serca biły, ręce drżały... do boju. Spoglądano na króla, który stał zadumany, jakby godziny od Boga natchnionej, czekał.
Aż przyskoczył Koniecpolski, którego serce rycerskie dłużej wytrzymać nie mogło.
— N. Panie, do nóg waszych z prośbą się skłaniam, na zasługi nieboszczyka ojca mojego, pozwólcie mi pierwszemu wystąpić na nich, pozwólcie! Dnia dosyć upłynęło, a ta dzicz się urąga.