Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

okopywać zaczynał, jak donoszono. Dalej ścigać nie miał siły, ani żołnierz, ani szlachta, z której Krakowianie i Sandomierzanie szczególniej walką byli znużeni.
Króla do namiotu i spoczynku napróżno chciano namówić: nie dał się, tylko Baurowi doktorowi swemu nogę pozwolił opatrzyć i posmarować, uparłszy się w polu razem z innymi noc spędzić.
Namiocik więc, od wiatru i rosy, rozbito, bo deszcz, który pod koniec bitwy spadł rzęsisty, a pobojowisko niemal naraz w kałużę krwawą był zamienił, ustał przecie.
Niebardzo i posilić się czem było, bo o tem nikt nie myślał, tak, że królowi miskę jakiejś wołoskiej potrawy przyniesiono, wystygłą, i tą musiał głód zaspokoić. Inni kawałkiem chleba suchego i gorzałką siły wyczerpane krzepili. Nie ustawała też bieganina na pobojowisku, za tymi, których nie stawało, aby, jeżeli który żyw leżał, jeszcze ratować.
Ciemno już całkiem się zrobiło, bo i na niebie chmury wiatr pędził, gdy przy blasku pochodni, które czeladź pozapalała, król przed sobą ujrzał w podróżnej opończy, obmokłego i zabłoconego Strzębosza.
Zeszło się tak, iż od rana pośpieszając, a huku dział nasłuchując, teraz dopiero mógł nadą-