Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

Kozactwem nie pogoni i nie dokona, co się poczęło. Naprzód trzeba było iść całą siłą, a raz na zawsze rebelii byłby koniec.
A no, szlachcie było już tego dosyć.
— Do domów! — powtarzali jak hasło. — Król niéma prawa nas trzymać; koło zwołać: niech posłucha, a my mu powiemy i pokażemy, co szlachta znaczy! Myśmy nie żołdacy płatni, nami rzucać nie może według woli.
Kazimirski z jednej, Snarski z drugiej strony po obozie się nosili z podżeganiem, a Dębicki zwoływał codzień na sandomirski bigos do siebie. Kto mu go dostarczał i tych beczek, które tam wypróżniano hałasując, było niezrozumiałem dla wielu, bo podczaszego nie stać było na takie traktamenta, a tu codzień stoły zastawiano i kubki nalewano.
Tymczasem pułki panów, regimenta królewskie, co było żołnierza kwarcianego, dotych okopów się codzień dobijało, w których Dziedziała i Bohun, jakby na posiłki czekając, bronili się zacięcie. Dosięgały ich tam działa, udawało się czasem wycieczkę pochwycić, przywlekały się zbiegi, ale Kozactwa większość do upadłego się odstrzeliwała i odcinała.
Głodem wziąć ich było trudno, bo mieli wyjście i z okolicy, wypadając, do okopów żywność ściągali. Dzień i noc wrzało tam ciągle.