Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

szalę, choć już się nie spodziewał prawie zwycięztwa.
Wszystko mu się z rąk wyślizgało. Jeremiego, jedynego zbawcy, kazano mu się obawiać, jako zazdrosnego współzawodnika, niemal jak wroga. Szlachta czyniła go winnym spisku na swą zagładę. Posłuszeństwo i karność z każdym dniem słabły. Stał osamotniony, a na domiar boleści, miał u boku człowieka złego, zuchwałego, mściwego, którego nawet pozbyć się nie mógł z oczów i drzwi mu zamknąć.
Nie dziw też, że znękany po całych dniach klęczał przed obrazem, modlił się, albo, zdziecinniawszy prawie, ze służbą swą zabawiał się nie jak królowi przystało.
Przez całą noc znowu szlachta się tłumnie gromadziła na placach między swemi wozami i taborami, pod namiotami i szałasami, tak, że dopiero nadedniem się porozchodzili i pokładli. Ledwie posnęli, gdy ich ranna trąb pobudka zbudziła trwogą.
Jak kto stał — w koszulach, w opończach, pół nago — pozrywali się z pościeli, sądząc, że nieprzyjaciel może na obóz napadł. Przekonano się wkrótce o tem — czemu wierzyć nie chciano — że wojsko i król wychodzili pod Krzemieniec, pozostawiając pospolite ruszenie własnym jego siłom i — rozumowi.